Grand Budapest Hotel


Zainteresowanie nowym obrazem reżysera „Kochanków z księżyca” jest w Stanach tak duże, że kiedy dystrybutorzy dosłownie na chwilę przed wypuszczeniem filmu w szerokiej dystrybucji przesunęli obiecywaną datę tego wydarzenia okazało się, że limitowane wcześniejsze seanse będą miały miejsce tylko w dwóch liczących się nowojorskich kinach. Liczbę projekcji dodawano sprawniej, niż zapełnia się półki piekarni o świcie, ale zdobycie biletu oznaczało twardą walkę. Wykorzystując znajomości, z własnym składanym krzesłem, znalazłam się finalnie w gronie szczęśliwców. Radosny będzie każdy widz „Grand Budapest Hotel” – to istna feeria szczęścia i znakomita rozrywka!

Delikatnie znużeni pracownicy i bywalcy hotelu ożywiają się na wieść o tajemniczym gościu, który okazuje się boyem hotelowym pracującym kiedyś w tym miejscu. Młody pisarz (Jude Law) nawiązuje pogawędkę ze staruszkiem, który jest skłonny do zwierzeń przy kolacji. Opowiada historię znajomości, a później przyjaźni ze swoim mentorem – Gustavem H (Ralph Fiennes).Grand budapest hotel Ów ekscentryczny, ale oddany pracy portiera bawidamek zostaje zaproszony na odczytanie testamentu zamordowanej mieszkanki hotelu (urzekająco zaniepokojona i wytrzeszczająca oczy Tilda Swinton), która zajmowała pokój przez kilkanaście sezonów i zżyła się z przyjacielskim mężczyzną. Na miejscu, do którego przybywa i młody boy hotelowy Zero (Tony Revolori), okazuje się, że egoistyczny syn kobiety nie planuje dzielić się majątkiem, więc Gustave kradnie zapisaną mu część spadku i w pośpiechu opuszcza dom wraz ze swoim kompanem. Kiedy zuchwalstwo wychodzi na jaw, a w grę wejdzie cały dobytek bogatej damy, rozpoczyna się nagonka na „złodzieja”, który jednak sprytnie i z wdziękiem wychodzi z każdej opresji.

Akcja płynie wartko jak górski strumień wiosną, a jej, wydawałoby się, statyczna sceneria to majstersztyk. Wes Anderson zaserwował nam słodycz wyglądającą równie pysznie, co wypieki bohaterki Saoirse Ronan, które nie raz pomagają bohaterom. Na ekranie co rusz meldują się znane twarze, ubogacając doskonale skomponowaną historię, a zabawnie jest nawet wtedy, kiedy powinno być nam szczerze przykro, co potęguje atmosferę przyjemnego absurdu produkcji. Tu nawet więzienne życie jest sposobnością do rozpędzania rollercoastera surrealistycznej brawurowej przygody posypanej grubo cukrem czarnego humoru. Reżyser dokładnie wie, co ma się znaleźć w kadrze i dla mnie jest mistrzem tej sztuki. Wrzawa, bieg i akcja wśród bajecznych kadrów zostały wzmocnione galopem dialogów nagradzanych gromkim śmiechem. Wzruszyłam się, bo w fabułę udało się wpleść urzekającą historię miłosną opartą na prostocie i oddaniu.

Gustave to hedonistyczny cwaniak, ale kombinuje zawsze w dobrej wierze i głównie po to, aby uniknąć kłopotów, w które został wplątany. Jego charyzmie ulega nie tylko młody pomocnik – w moim ulubionym ciągu scen właściciele innych hoteli sprawnie organizują pomoc przyjacielowi. Ta się przydaje, bo nasza para rzezimieszków ma na karku nie tylko demonicznego syna bogaczki (wyzuty z ciepła charakteru u „Pianisty” Adrien Brody), ale także lubiącego krwawe rozwiązania Joplinga (William Defoe), który nieodparcie przypominał mi rodzimego szpiega z krainy deszczowców. To zabawne, ale można znaleźć więcej podobieństw między unikalnym widowiskiem Andersona z naszym poczciwym „Porwaniem Baltazara Gąbki”. Magia wyobraźni reżysera, który ujął mnie swoim „Fantastycznym panem lisem” i „Moonrise Kingdom”, dopełniona została przez Alexandre Desplata, który skomponował ścieżkę dźwiękową do filmu. Muzycznie dzieje się tam dużo, od pompatycznych nut obrysowujących wnętrza i krajobrazy po zaakcentowanie fikuśnego humoru. Wszystko ku umiłowaniu nostalgii świata, którego już nie ma. Zarówno Gustave H., jak i Wes Anderson są dobrodusznymi sympatykami sentymentalnego spojrzenia na otaczający nas świat, lubią powspominać. W wypadku utalentowanego twórcy cieszy, że możemy w kinie doświadczać jasnych ciepłych barw i bajkowości, kiedy wokół serwuje się nam głównie mrok i „złożoność” osobowości oraz historii.

Po seansie nastała niespotykana jedność, kiedy ludzie zaczęli wymieniać się swoimi spostrzeżeniami. Warto zaczekać na finał napisów końcowych, można uświadczyć jeszcze więcej radości. Przedłuża nam się tu zima, więc błogo było się oderwać od powracającego mrozu. Kiedy byłam przekonana, że ktoś zaraz poprosi o herbatę, aby dodać swobody konwersacjom, pracownik kina poprosił o opuszczenie sali, ponieważ jest jedyną, która jest w stanie pomieścić tak dużą publiczność, a kolejny dodany seans lada moment. Tak właśnie wygląda świat, w którym żyjemy. Wśród szelestu dolarów mojej wyobraźni jeszcze bardziej doceniłam „Grand Budapest Hotel”. Nawet jeżeli Anderson jest obecnie kuszony czymś więcej niż poklaskiem dla swoich artystycznym wizji, nie mam mu za złe – jemu ten kilkupiętrowy dom z basenem po prostu się należy.