Kod Leonarda da Vinc – globalne zaśmiecanie wyobraźni


W „Kodzie Leonarda da Vinci” niemal wszystko jest przeinaczeniem i oszustwem. Ale nie kłamstwa niepokoją najbardziej. Warte zastanowienia jest to, co fałszem nie jest. Czyli niebywały sukces książki i jego przyczyny.
Przeinaczenia „Kodu” łatwo jest obalić. Jednak – co każdy wie z doświadczenia – prostowanie kłamstwa wymaga wiele wysiłku. Historycy, socjolodzy i politolodzy dementują punkt po punkcie rewelacje Dana Browna. Napisano w tym celu kilkanaście książek równie obszernych, co sam Kod. I co? I nic. Weryfikacje w niczym książce nie zaszkodziły, bo „Kod Leonarda” doskonale wpisuje się w oczekiwania publiki. Jego popularność mówi o naszej epoce więcej niż chcielibyśmy wiedzieć.
vinciSpacerując po plaży odwiedzanej przez międzynarodową klientelę, w ciągu godziny zrozumiałam jeden z aspektów globalizacji: na co drugim leżaku obecny był Dan Brown: po hiszpańsku, francusku, angielsku, włosku, niemiecku, po polsku i po rosyjsku. Globalne zaśmiecenie wyobraźni.

Rozszyfrować „Kod”
Kolosalny sukces był możliwy, gdyż Dan Brown wpisuje się w klisze popkultury i w niektóre idee kultury postmodernistycznej. To historia sensacyjno-kryminalna, jakich setki. Miejscami groteskowa, miejscami banalna, często nieprawdopodobna. Trzyma w napięciu jak każdy sprawnie napisany kryminał. Opowiada o morderstwie i karkołomnej ucieczce głównego podejrzanego, któremu pomaga pracująca dla policji młoda kobieta. Bohaterowie i policja prowadzą osobne, wrogie sobie śledztwa. Zabójcą okazuje się fanatyczny mnich Opus Dei będący instrumentem w rękach naukowca owładniętego żądzą dotarcia do cennych dokumentów. Prawdziwą materię książki stanowi jednak opowieść o tajnych stowarzyszeniach, o wiedzy będącej w posiadaniu kilku wtajemniczonych, o rzeczywistości ukrytej, zaszyfrowanej, zakodowanej. Nic nie jest takie jak wam się wydaje – mówi czytelnikom Dan Brown: „powiązania mogą być niewidoczne, ale zawsze gdzieś są, ukryte pod powierzchnią zjawisk.” Toczy się walka o władzę nad światem: Kościół zniszczył Wielką Boginię i dlatego musi ukryć przed ludźmi prawdę o Chrystusie, Marii Magdalenie i ich potomstwie.

Karykatura genderowych dociekań
Nicią przewodnią jest ujawnienie „sakralności kobiecej” dławionej przez Kościół od czasów Konstantyna. Na dowód Dan Brown przytacza fakt, że „nie ma kobiet rabinów, ani kobiet księży, ani kobiet mułłów”. „Filozofia chrześcijańska sprzeniewierzyła się stwórczej mocy kobiety – pisze Dan Brown – ignorując biologiczną prawdę i ustanawiając stwórcą mężczyznę…” Na jednej stronie Graal jest symbolem Wielkiej Bogini, na następnej jest już „kobietą, która nosiła w sobie tajemnicę tak potężną, że ujawniona groziła zniszczeniem fundamentów chrześcijaństwa! … To Maria Magdalena”.
Próżno w tym szukać historycznej spójności, ale wszystko brzmi jak karykatura genderowych dociekań z feministycznych teorii dla ubogich. Oferta Dana Browna wchodzi jak w masło w mentalność już przygotowaną i konstruuje ­niby-naukowe wywody mające ją potwierdzić.

Rytualna seksualność
W Kodzie nie ma seksu. Za wyjątkiem jednej sceny, która pokazuje akt seksualny jako element tajemnego rytuału praktykowanego przez potomków Chrystusa. Jakby tego było mało rytuałowi oddają się – w obecności całego Zakonu Syjonu – dziadek z babcią. (Zbytecznym dodawać, że babcia zajmuje pozycję dominującą). I trudno stwierdzić czy Brown kpi z czytelnika, wypróbowuje jego odporność, czy lansuje kult Wielkiej Matki – babci, co pozwala pominąć niewygodny dzisiaj problem kultu płodności. Tak czy owak, groteskowa scena rytualnej kopulacji, wraz z całą interpretacją, znakomicie komponuje się z klimatem postmodernistycznej popkultury.

Prawda i fałsz
Charakterystyczny jest stosunek Dana Browna do prawdy. Fikcja literacka (do której każdy pisarz ma prawo) prezentowana jest w Kodzie nie jako twór literackiej wyobraźni, lecz jako fakty realnie zaistniałe. Rzeczywistość wyobrażona jest prezentowana jako rzeczywistość historyczna, a specjalny komentarz tę podmianę wzmacnia. Kod nie jest powieścią historyczną, ani rodzajem nowej legendy. Kod podaje do wierzenia fakty, za których rzetelność ręczy, choć nigdy nie miały miejsca. Gdy czytamy Sienkiewicza doskonale wiemy, że w materię historii wpleciona została opowieść fikcyjna. Wiemy, że miały miejsce wielkie bitwy, najazd Szwedów czy powstanie Chmielnickiego, ale romansowa i przygodowa część Trylogii powstała w wyobraźni autora. Dan Brown stosuje zupełnie inną metodę. We wstępie zatytułowanym „Fakty” czytamy: „Zakon Syjonu, tajne stowarzyszenie działające w Europie, założone w roku 1099, naprawdę istnieje. W 1975 roku w Bibliotece Narodowej w Paryżu odkryto tajne dokumenty ujawniające tożsamość wielu członków Zakonu, m.in. sir Isaaka Newtona, Botticellego, Victora Hugo oraz ­Leonarda da Vinci”, Stwierdzenie to umieszczone jest jak gdyby poza literacką fikcją. Więc ufny czytelnik wierzy. Tymczasem w cytowanym fragmencie jedyną prawdziwą informacją jest to, że Zakon Syjonu rzeczywiście istnieje. Jawnie i legalnie. Jako stowarzyszenie powołane do życia 25 czerwca 1956 r. (a nie tysiąc lat temu). Założycielem Zakonu Syjonu był prowincjonalny francuski kreślarz, a w okresie okupacji kolaborant, nieszkodliwie nawiedzony Pierre Plantard, który ubzdurał sobie, że jest potomkiem Merowingów i Marii Magdaleny. By uprawdopodobnić swe bosko-królewskie pochodzenie nieporadnie sfabrykował kilka dokumentów, które zdeponował w Bibliotece Narodowej. Dan Brown przedstawiając imaginację jako fakty uprawia intelektualne szalbierstwo, na które nie powinno być zgody. Ale zgoda jest, bo samo pojęcie prawdy zostało nadwątlone. Ileż razy słyszeliśmy zdanie, że „każdy ma swoją prawdę”. Efektem takich zabiegów nie musi być ślepa wiara czytelników w prawdziwość powieściowych rewelacji. Wystarczy erozja zaufania w słowo, nieprzywiązywanie wagi do przekazu, radykalne zburzenie konwencji, na której opierało się zaufanie czytelników, którzy na podstawie niepisanej umowy z autorami inaczej traktowali rzeczywistość przedstawioną w książkach typu science fiction, inaczej powieść historyczną, a jeszcze ina­czej dokument.

Sztuka i nauka jako tajny szyfr
Autorytety naukowe mylą się – mówi Dan Brown – ja odkrywam przed wami to, co przemilczają skorumpowane elity. Nauka jest w Kodzie jednocześnie dowartościowana i kompromitowana. Jest rodzajem magii otwierającej tajne znaczenia, służącej odszyfrowywaniu kodów, ukazującej totalną ignorancję jednych i manipulację innych. A sztuka? Sztuka pełni równie dwuznaczną rolę. Dan Brown doskonale zdaje sobie sprawę z kultu otaczającego dzisiaj sztukę. Czyż muzea i galerie nie są traktowane jak świątynie? Czy artyści, wielcy i mali, nie pretendują do roli nietykalnych kapłanów? Czy pospieszne przejście przez galerię Luwru Dan Brown nie nazywa „profanacją”? Nic więc dziwnego, że wielkiego artystę obsadza w roli wielkiego mistrza Zakonu Syjonu. A jego dzieła interpretuje jako ezoteryczny szyfr.
Historyk sztuki wie, że w epoce Renesansu artyści pracujący na zlecenie Kościoła uzgadniali wszystkie szczegóły z teologami. Obrazy religijne pełniły funkcję edukacyjną, więc nie mogło być mowy o dezynwolturze. „Ostatnia Wieczerza” Leonarda da Vinci jest pełna symboli, lecz są to symbole chrześcijańskiej ortodoksji. Siedzący obok Chrystusa św. Jan ma delikatne rysy, ponieważ wedle tradycji to najmłodszy z apostołów, młodzieniec a nie mężczyzna. W jego sylwetce ani śladu kobiecych kształtów i kto widzi w nim Marię Magdalenę ten fantazjuje lub ulega sugestii. Ale Dan Brown mówi: „sprawdź czytelniku sam, zobacz na własne oczy! Patrz na znaki «V»!” Czytelnik rzeczywiście widzi, że wolna przestrzeń między sylwetką Chrystusa a sylwetką św. Jana ma kształt V. Nie musi jednak wiedzieć, że taka jest natura kompozycji grupującej postaci w trzyosobowe moduły, co pozwala statycznemu wyobrażeniu nadać rytm i uniknąć monotonii. Tymczasem Kod twierdzi, że mamy do czynienia z zakodowaną informacją.
Jeszcze bardziej absurdalne są dywagacje na temat Mony Lizy, gdzie „komputerowa analiza” (!) miała potwierdzić – jak chce Dan Brown – wersję androgenicznego autoportretu homoseksualnego artysty, a nazwa odnosić do Amona i Isis, staroegipskich bóstw płodności i do heraldycznego kwiatu lilii. Gdzie Rzym, gdzie Krym, a gdzie Mona Liza? Ten stek wierutnych bzdur nie znajduje żadnego potwierdzenia w realiach. Nie ma najmniejszej wątpliwości, że Mona Liza jest portretem konkretnej kobiety: Lisy di Gherardini, żony Francesco Giocondo; stąd druga nazwa sławnego płótna – Gioconda. Tyle że prawda może wydawać się blada wobec interpretacji spiskowo-ezoterycznej.
By arcydzieło przemówiło do oglądającego, wcale nie trzeba specjalnej wiedzy, wystarczy wrażliwość. Natomiast do analitycznej lektury sztuki potrzebna jest gruntowna wiedza dotycząca techniki, stylu, kompozycji, tradycji w jakiej obraz funkcjonuje, a często też symboliki, do jakiej się dowołuje. Kod łamie te wszystkie zasady. Niszczy spontaniczną wrażliwość, proponując interpretację oszukańczą. Nieszczęśni czytelnicy Kodu nie potrafią już patrzeć na arcydzieła Leonarda da Vinci bez podejrzliwości. Dan Brown odebrał ich spojrzeniu niewinność, oferując w zamian fałsz.
Kościół i religia Wszystkie powyższe uwagi stosują się również do mechanizmów, których użył Dan Brown, by przedstawić Kościół jako ukrywający przed światem prawdę. Być może wierzący katolicy będą czytali Kod jako czystą fikcję, ale pozostali znajdą w książce potwierdzenie dla swych lęków i fobii. Elity kościelne – kardynałowie i Opus Dei – spiskują. Nienawidzą kobiet i są zdolni do zbrodni, byle zachować panowanie nad umysłami. Kolosalny sukces Kodu pokazuje, że jest rynek na takie teorie. Nasi współcześni przestali wierzyć w postęp i w rozum, coraz słabiej też wierzą w Boga. W opróżnione miejsce wchodzi wiara w spisek „wzbogacona” elementami ezoteryzmu. Gdy jedyną prawdą jest to, że prawdy nie ma, pojawia się myśl, że wszystko jest kłamstwem i ktoś tym kłamstwem steruje. Np. Kościół. Ale też politycy, którzy z definicji „wszyscy kłamią” w jednym tylko celu, „by zachować władzę”. Zatem nikomu nie można ufać ani wierzyć. Zwłaszcza żadnej instytucji. Kościół jest wygodnym obiektem wszelakich fantasmagorii i można byłoby przejść nad tym do porządku dziennego. Jednak niektórzy socjolodzy widzą w Kodzie współczesną wersję „Protokołów Mędrców Syjonu”. Protokoły mówiły o spisku żydowskim, Kod mówi o spisku kościelnym.

Signum temporis
Prof. André Taguieff, autor wielu prac naukowych o antysemityzmie i judeofobii, poświęcił analizie Kodu swą najnowszą książkę „Targ wtajemniczonych”. Jego zdaniem fala popularności spiskowej wizji świata wzbiera od trzydziestu lat. Teorie, wedle których historię świata można wyjaśnić tylko poprzez tajne związki, a światową polityką manipulują konspiratorzy, powstały w XVIII wieku. Obecna fala zawiera sporo elementów ezoterycznych i znajduje wyznawców we wszystkich orientacjach politycznych. Po publikacji Protokołów Mędrców Syjonu – fałszywki sprokurowanej przez agenta rosyjskiej Ochrany w Paryżu w r. 1901 – rosła fala antysemicka. Taguieff nie lekceważy tego trendu: „Dan Brown umie pociągać za sznurki. Za nim idą liczni autorzy mniej znani. Poprzez produkcję literacką, filmową, ludyczną, często sprawnie i przyjemnie podaną, powstaje prawdziwa machina wojenna przeciw demokracji. Można obawiać się, że odbiorcy takich książek i filmów przyzwyczają się postrzegać wydarzenia i życie społeczne przez okulary spisku: fakty nie miały miejsca, przypadkowe śmierci byłyby wynikiem kryminalnych konspiracji, a demokracja jest fasadą, pod którą roi się od tajnych sprzysiężeń walczących między sobą o władzę nad światem.”
Nieco podobną analizę przeprowadził Guillaume Bigot, profesor historii i geopolityki w instytucie Leonarda da Vinci. On także widzi w Kodzie zagrożenie dla demokracji: „Zwyczajny człowiek nabiera przekonania, że prawdy oficjalne są oszustwem. Zaproponować człowiekowi niewierzącemu w nic, że może wierzyć tylko sobie, to dziś najlepsza recepta na bestseller. To osłabia demokrację, ponieważ nasz system polityczny jest oparty na zaufaniu rządzonych do rządzących.” Bez minimum zaufania, bez pojęcia prawdy, demokracja rozpada się: upada zasada większości, a debata publiczna traci sens. Dan Brown utrzymuje, że świat dzieli się na paru wtajemniczonych i łatwowierne masy, po czym tezę tę sprzedaje łatwowiernym masom.
Guillaume Bigot nie przebiera w słowach. Jest wściekły na „produkt kulturowy”, jak nazywa powieść, najwyraźniej nie chcąc przyznać jej nawet miana książki, ale też wściekły na system oświaty. „Kod jest marketingową machinacją przeciw prawdzie historycznej” – pisze. Brak wiedzy jest jedną z przyczyn sukcesu tego oszustwa. „Poprzednie pokolenia uznały za niepotrzebne, lub wręcz szkodliwe, przekazywanie pamięci. Tymczasem historia spełnia dwie role: jako nauka szuka prawdy; jako narracja nadaje sens. Pod pretekstem naukowej ścisłości historia oparta na tożsamości, z datami, bitwami i bohaterami, została w szkołach zastąpiona historią tematyczną, abstrakcyjną i minimalistyczną. Punktowy reflektor ‘obiektywizmu’ oślepił historię rozumianą jako wielka narracja, historię ‘legendarną’. Dla tych, którzy znają fakty taka metoda historiograficzna może być zbawienną. Ale pozostałych utwierdza w przekonaniu, że przeszłość jest zbiorem okropieństw.” Sukces Dana Browna bierze się z tego samego, co sukces genealogów: ludzie potrzebują sytuować siebie w historii. Czego nie zapewnia szkoła szukają u szarlatanów.
„Times” umieścił Dana Browna na liście stu osób mających największy wpływ na losy świata. Kod nie wywoła antydemokratycznej rewolucji ani pogromów. To trucizna łagodna, o przedłużonym działaniu. Nie powoduje nagłych śmierci. Wszczepia w zbiorową wyobraźnię wirusa podejrzliwości.